O posłuszeństwie rubrykom mszalnym.

    Ostatnie dni, dały mi kilka okazji do tego, aby zastanowić się szerzej nad tym co dało mi osobiście zetknięcie się z dawniejszą formą liturgii rzymskiej. Miałem czas aby pewne sprawy sobie przemyśleć i uporządkować, także w kontekście wielu stereotypów na jej temat, jakimi sam przez lata byłem karmiony i jakie do dziś żyją mocno w przekonaniu wielu ludzi i wielu księży.
    W pewien sposób impulsem do tego stał się fragment artykułu w jednym z katolickich pism, który mignął mi przed oczami podczas przeglądania Twittera, w którym to artykule, napisanym w kontekście kolejnej rocznicy Soboru Watykańskiego II zaznaczał, że nie spotkał nigdy księdza, którego formacja odbywał się w na pograniczu czasów przed i po soborowych, który by się nie cieszył z tego Soboru i reform, które on przyniósł. (Odniosłem wrażenie, że kluczowym w pojmowaniu tego były reformy liturgiczne).
    Faktem jest, że to prawda. Ja sam, kiedy zdarza mi się rozmawiać z kapłanami starszego pokolenia nierzadko słyszę takie a nie inne wypowiedzi. Mam jednak zwyczaj stawiania wielu pytań, wśród których prym wiedzie pytanie dlaczego...
    Osobiście urodziłem się w takim momencie dziejów, że świat przed Soborem Watykańskim II poznawać mogłem jedynie za sprawą opowieści tych, którzy byli ode mnie odpowiednio starsi i lektury starych książek, w tym ksiąg liturgicznych, które pozostały w moim domu po dziadku, organiście. Wychowywałem się na "Nowej Mszy", która nigdy nie była dla mnie nową, bo była jedyną jaką znałem. Do tej Mszy służyłem jako ministrant, lektor, a na końcu jako organista. Do sprawowania tej Mszy przygotowywałem się jako kleryk w seminarium i tę Mszę celebruję każdego dnia jako kapłan.
    Z liturgią w formie dawniejszej spotkałem się dosyć późno, mając już za sobą dziesiąty rok kapłaństwa. Wtedy pojawiła się w mojej parafii grupa, która poprosiła o umożliwienie jej udziału we Mszy sprawowanej według ksiąg liturgicznych sprzed 1970 roku. Zanim to duszpasterstwo ruszyło, pojawił się raz, drugi i trzeci kapłan, którego poprosiłem o poprowadzenie katechezy dla dorosłych, która przygotuje wspólnotę parafialną na to wydarzenie. Po tem pierwszy raz w życiu, w komży, z biretem, zasiadłem w ławce, aby uczestniczyć we Mszy Świętej, która sprawowana była jeszcze jako jedyna i zwyczajna, w czasach dzieciństwa moich rodziców.
    Jakiś czas później, przekonany o tym, że jako kapłan powinienem być w stanie posługiwać wszystkim grupom w mojej parafii, zacząłem uczyć się celebracji Mszy Świętej wg Mszału z 1962 roku.
    Znając różne stereotypy, jakich nasłuchałem się przez lata, podchodziłem do tego z lękiem, który bynajmniej nie wynikał z pobożności. Byłem przerażony opowieściami o tym, że kapłan przy tej Mszy wychodził do Ołtarza w stanie łaski uświęcającej, a powracał mając na koncie przynajmniej kilka grzechów. Przekonanie oparte zresztą na błędnych przesłankach co do stopnia sformalizowania gestykulacji liturgicznej i myślenia, że szerokość rozłożenia rąk trzeba mierzyć linijką.
    Jest faktem, że w ramach mojej nauki dostrzegłem jak wiele nieznanych mi wcześniej gestów i postaw liturgicznych składa się na ten "nowy" dla mnie ryt. Miałem jednak szczęście i dobrego nauczyciela, który cierpliwie tłumaczył mi każdy z nich, z osobna, tak, że z czasem dostrzegałem, że nie ma tu gestów "pustych", które by nic nie wyrażały. Ale tak na prawdę, to nie o tym chcę pisać.
    Będąc dotknięty doświadczeniem "starej" i "nowej" liturgii, z większą może wyrazistością dostrzegłem, jak wiele ta stara może nauczyć w kontekście nowej.
    Zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, że w każdej epoce dziejów Kościoła pojawiały się sytuacje, które dziś możemy nazwać nadużyciami liturgicznymi. Pisał już o nich w swoich listach (zwłaszcza do Koryntian), pojawiały się i w czasie obowiązywania liturgii t.zw. trydenckiej, pojawiają się i współcześnie przy sprawowaniu Mszy Świętej t.zw. posoborowej. I wynikają naczęściej, tak mi się przynajmniej wydaje, z osobistego braku zaangażowania kapłana i tego, co nazwałbym lekceważącym stosunkiem do norm liturgicznych. 
    Podejrzewam, że sam nie jestem bez winy i na przestrzeni lat, gdybym był nieco bardziej uważny, doliczyłbym się niejednego mniej lub bardziej uświadomionego potknięcia czy nadużycia, które wynikało z niezrozumienia sensu rytu, jako uporządkowanej z góry rzeczywistości.
    Zetknięcie ze starszym rytem pozwoliło mi jednak pogłębić swoje rozumienie sensu posłuszeństwa rytowi ustanowionemu przez Kościół, które dziś odczytuję przynajmniej na dwóch płaszczyznach.
    Po pierwsze, przez pryzmat słów Jezusa, który mówi: Kto w małej rzeczy jest wierny, ten i w wielkiej wiernym będzie. 
    Swoista sztywność rytu Mszy Świętej (tu już nie ma większego znaczenia czy mówimy o "nowej", "starej", "dominikańskiej", "bizantyjskiej" czy "mediolańskiej") jest w świetle powyższych słów Jezusa swoistą próbą tego, czy potrafię być wierny i posłuszny Kościołowi. Tak to widzę. Ryt został ustanowiony i zatwierdzony przez Kościół. Nie został oddany kapłanom czy nawet biskupom po to, aby go sobie przetwarzali i "udoskonalali" według własnego widzimisię. Jest oddany kapłanom jako sługom tego rytu po to, aby oni wiernie go sprawowali i przez swoją dokładność i wierność poszczególnym słowom i gestom jakich ryt od nich wymaga, stawali się widocznym znakiem jedności Kościoła. Idealna liturgia (moim zdaniem) jest doskonale powtarzalna niezależnie od miejsca w którym jest sprawowana. Zmieniać się może język, śpiewy (dobrane w odpowiedni sposób), teksty zmienne, ale nic innego. Każdy gest, każdy znak, miejsce każdego elementu liturgii powinno być niezmienne i w pełni powtarzalne. Tak, aby wierny, nawet jeśli nie rozumie języka celebracji, po gestach i postawach kapłana był wstanie rozpoznać fragment liturgii, który jest aktualnie sprawowany.
    Takie podejście jest  mojej ocenie posłuszeństwem Kościołowi, który jest depozytariuszem liturgii. Wszelkie zmiany, autorskie dodatki, przetworzenia, które są pewnego rodzaju pokusą, wbrew wszystkiemu nie uatrakcyjniają mszy, a jedynie zaciemniają jej przekaz.
    Drugie uzasadnienie sztywności rytu odnajduję w osobie i słowach św. Teresy od Dzieciątka Jezus. Napisała Ona: Windą, która mnie uniesie aż do Nieba, są Twoje ramiona, o Jezu, a do tego nie potrzebuję wzrastać, przeciwnie, powinnam zostać małą, stawać się coraz mniejszą.
    W moim odczuciu posłuszeństwo rubrykom Mszału Rzymskiego to jedna z takich okazji, do stawania się coraz mniejszym. Kiedy celebruję Najświętszą Ofiarę, czynię to w osobie Chrystusa. Ryt Mszy Świętej jest mi dany między innymi po to, abym potrafił się ukryć za nim i wyeksponować osobę Tego, który jest jedynym i wiecznym Arcykapłanem. Im bardziej swoją indywidualność podporządkowuję rytowi, tym bardziej mam szansę tego dokonać. Przestaję się liczyć ja, ksiądz taki i taki, a uwidacznia się Chrystus.
    Oczywiście. Nierzadko doświadczam pokusy "zaistnienia" przy ołtarzu. W końcu jako celebrans staję w centrum uwagi wszystkich obecnych. Ale czy to na prawdę jestem ja?
    Przecież Ci ludzie nie przyszli do Kościoła dla mnie. Przyszli dla Chrystusa. Moim zadaniem jest sprawić, aby to z Chrystusem spotkali się moi parafianie, którzy są obecni na Mszy Świętej. Dzięki podporządkowaniu się rytowi i rubrykom staję się to możliwe. Staję się coraz mniejszy, aby Jezus stał się lepiej widoczny.
    Jak zwykle wyszło mi to chaotycznie.
    Chciałbym jednak, aby wybrzmiało bardzo mocno jedno: życzę każdemu kapłanowi celebrującemu Najświętszą Eucharystię głębokiego szacunku dla rubryk Mszalnych. Przede wszystkim dlatego, że jest to jakiś probierz kapłańskiego posłuszeństwa, a także dlatego, że jest to najlepsza droga do wyeksponowania Chrystusa w liturgii.

Komentarze