O kapłańskim (nie)posłuszeństwie

    Temat posłuszeństwa w kapłaństwie jest niełatwy i trudny do zrozumienia. Spoglądając na wydarzenia, które mnie otaczają, mam wrażenie, że także dla tych, którzy przyjęli święcenia.

    Dla mnie jest to temat bardzo osobisty. Nie tylko dlatego, że jestem kapłanem, który podlega posłuszeństwu ślubowanemu biskupowi, ale także dlatego, że jeszcze w seminarium doświadczyłem skutków kapłańskiego nieposłuszeństwa.

    Chciałem jeszcze zaznaczyć, że ten tekst nie jest żadną próbą teologiczno-etycznej analizy zjawiska. Jest zbiorem moich osobistych przemyśleń, wynikających z moich osobistych doświadczeń.

    Dla mnie temat jako ważny zaistniał w czasie wakacji pomiędzy III a IV rokiem formacji. Byliśmy wraz z kolegami rocznikowymi na wakacyjnym obozie językowym we Frankfurcie. W tym samym czasie, biskup podjął decyzje personalne dotyczące mojej rodzinnej parafii. Decyzje, które nie spodobały się księdzu, którego dotyczyły i jakiejś części parafian, która postanowiła stanąć w jego obronie.

    Sprawa oczywiście stała się medialna, dlatego do dziś bywam pytany o sytuacje, jakie wówczas miały miejsce, ale to akurat mały problem.

    Lokalnie sprawa była bardzo gorąca. Podzieliła społeczność parafii na dwa obozy. Linia podziału przebiegała różnie. Czasem oddzielała sąsiadów, innym razem członków bliższej i dalszej rodziny, ale niejednokrotnie także pomiędzy domownikami, małżonkami, rodzicami a dziećmi.

    Dość szybko przestały liczyć się fakty, a zaczęły się liczyć emocje. To one napędzały sytuację i to one przejęły kontrolę. Dochodziło do scen iście dantejskich. Szarpaniny pod kościołem, nie dopuszczanie do odprawienia Mszy przez nowych duszpasterzy, okupacja plebanii. Czysta masakra.

    Grupa ludzi spotykających się na codziennym Apelu, swoiste bojówki pilnujące, żeby nikt nie porwał głównego bohatera, mnóstwo plotek, wyzwisk...

    Gorąco było przez prawie dwa lata. Jeszcze przy okazji moich prymicji w 2008 roku niektóre z tych podziałów odbijały się czkawką, a w sumie i dziś jeszcze ludzie sobie na wzajem pamiętają, po której stronie owego sporu wówczas stanęli.

    A wszystko to z powodu nieposłuszeństwa jednego tylko księdza.

    Kapłańskie posłuszeństwo obowiązuje mnie od 2007 roku, czyli od święceń diakonatu. Zawsze rozumiałem je, jako część mojej tożsamości i na prawdę trudno wyobrazić mi sobie sytuacje, w których mógłbym się jemu sprzeniewierzyć (choć wiem, że są sytuacje, w których byłoby to moralnie dopuszczalne). Najczęściej dotyczy mnie wówczas, kiedy nastaje czas dekretów, to znaczy w sytuacji zmiany parafii. I w tym zakresie mam bardzo jasny pogląd - nie wybieram, nie marudzę, idę dokąd mnie posyłają. W ciągu trzynastu lat doświadczałem w tym zakresie różnych sytuacji. Zdarzyło się, że decyzja została zmieniona w ostatniej chwili, było i tak, że o zmianie dowiedziałem się właściwie na tydzień przed momentem, w którym miałem być w nowym miejscu. Nigdy nie narzekałem i nie próbowałem prowadzić w związku z trym żadnych gierek. Mogę też uczciwie powiedzieć - nigdy nie spotkało mnie w związku z tymi zmianami nic złego.

    Nie potrafię natomiast zrozumieć księży-buntowników, którzy tak mocno uwierzyli w swój własny pomysł na realizowanie powołania, że nie mają najmniejszego problemu ze sprzeciwieniem się swojemu biskupowi.

    Nie rozumiem ich, ponieważ mam głębokie przekonanie, że brak posłuszeństwa bardzo poważnie ogranicza owocność posługi, nawet jeśli dany kapłan sprawuje ją w przekonaniu o swojej racji. W myśleniu o takich sytuacjach bardzo mocno staje mi przed oczyma scena Modlitwy w Ogrójcu. Przede wszystkim dlatego, że widzę w niej szczególny znak wartości posłuszeństwa, które Jezus okazał woli Boga Ojca, ale też dlatego, że odczytuję w niej szczególny moment, w którym ja, jako kapłan, który sprawuje sakramenty in persona Christi, który mam się stawać alter Christus mogę się zakorzenić, aby stać jeszcze doskonalszą ikoną Chrystusa w świecie. 

    Bo nawet jeśli wydaje się to niemądre, to właśnie w tym wydarzeniu widzę przykład, który powinien głęboko w sercu rozważyć każdy kapłan, który chce się sprzeciwić swojemu biskupowi.

    Jest jeszcze jeden aspekt tego zagadnienia. Ludzie. Wierni. Bardzo często pobożni, zatroskani o "swojego księdza", ale często w tej trosce utwierdzający go w uporze. Tak było po trochu w mojej rodzinnej parafii i w wielu innych podobnych sytuacjach.

    "Ksiądz jest nam potrzebny", "My bez księdza nie damy rady" i takie słowa, które w jakimś tam stopniu są miłe dla ucha, ale które bardzo często przyczyniają się do upadku. Bo potrafią sprawić, że ksiądz wsłuchany w nie zapomina, że nie on jest tutaj najważniejszy. Że nawet jeśli pięknie prowadzi jakieś dzieło czy parafię, to nie robi tego ze względu na siebie i dla siebie. Ma to robić dla Jezusa i Kościoła. Jeśli o tym zapomina, staje na krawędzi przepaści i upadku.

    Ja wiem bardzo dobrze, że to się nie mieści w głowie dzisiejszemu człowiekowi, ale w dniu święceń, kiedy przyrzekałem posłuszeństwo mojemu biskupowi, jednocześnie zrezygnowałem z wielu praw, które przysługiwałyby mi w innym wypadku. Między innymi z prawa do decydowania o sposobie, w jaki będę służył Kościołowi, a także miejscu tego posługiwania. Te decyzje pozostawiłem wówczas mojemu biskupowi i od tej pory do niego należą. Jedną z konsekwencji tamtej decyzji jest to, że nawet jeśli z jakąś wspólnotą związałbym się bardzo mocno. Gdybym był jej założycielem, to na słowo biskupa - przekazałby ją innemu kapłanowi. Bo tak ma być.

    Może wynika to z mojego przekonania, że kapłaństwo to nie jest dla mnie okazja do zrobienia kariery czy zbudowania fandomu. Jedyny zaś sukces, który na prawdę jest dla mnie ważny i który chcę osiągnąć na drodze kapłańskiego życia, to doprowadzenie do osiągnięcia zbawienie siebie i tych, dla których jestem pasterzem (a przynajmniej jak największej liczby z nich).

    Kończąc, chciałbym zakończyć zachętą skierowaną do każdego, kto doczytał aż do tego momentu. Na prawdę warto zapoznać się ze szczegółami z historią posłuszeństwa św. o. Pio i o. Dolindo. Obaj Ci kapłani stanęli wobec dylematu być posłusznym czy nie. Obaj wybrali trudną drogę posłuszeństwa. w obu wypadkach, posłuszeństwo wydało takie owoce, że głowa mała. Antyprzykładów podawać nie chcę, ale gwarantuję, że owoce nieposłuszeństwa jeśli jakieś są, to cierpkie, gorzkie i ciężkostrawne. Zarówno dla nieposłusznego kapłana jak i dla jego otoczenia.

Komentarze